Trzy zeszyty z lat 1870/1880. Kupiłam wszystkie trzy, bo wyglądały jak zeszyty jednej osoby. Każdy z nich liczy po około 200 gęsto zapisanych stron. Najprawdopodobniej należały do studenta. Jest zeszyt do greki, arytmetyki i - chyba - filozofii. Wszystkie pisane kurrentą, choć notatki sporządzane szybko nadały jej dość osobliwą formę. Nie muszę niczego rozumieć, dla mnie każda strona to takie małe dzieło sztuki. Zadziwiające ile przyjemności może dać śledzenie formy litery, spontanicznej kompozycji sporządzonej notatki - nieregularność linii, przekreślone wyrazy, poprawione litery, dynamika i ta oszczędność miejsca... Zeszyty zapisane czasami od brzegu do brzegu, a jeśli zachowane są marginesy to według starej metody: poprzez zagięcie kartki.
PAPIER! Jak cudowny to papier! Po 150 latach brak miejsc, w których widoczny byłby wpływ wilgoci (ten dostrzegalny dla oka i ten, do którego przyzwyczaił nas "papier" dzisiejszy). Ale nie tylko papier. ATRAMENT. Klucz do sukcesu: papier + atrament.
W jednym z zeszytów pozostało wiele niezapisanych stron... Rozsądek (?) spiera się z pokusą. Tyle papieru, tak dobrego, miałoby się zmarnować? Ale nie zrobię tego. W tak gęsto zapisanych zeszytach te puste miejsca wybrzmiewają swoją ciszą. Potrzebną tak samo, jak cisza w muzyce. Przewracam strony i w tych niezrozumiałych dla mnie znaczkach słyszę dźwięki. Są one, te litery i znaki, trochę jak liście, dzięki którym wielki dąb zdaje się lekkim, pełnym muzyki i ruchu...